Mogę, a nie muszę

29 lipca 2017 Kozia, Warszawa, Polska


Motywacja od zawsze była dla mnie ważna i sprawia, że moje życie jest bardziej poukładane i wszystko lepiej idzie. Dzięki motywacji działam skutecznie i wstaję z uśmiechem na ustach. A jak nie wstaję z uśmiechem to przynajmniej idę do przodu. Ze skwaszoną miną czy z bananem na buzi  działam i skutecznie realizuję swoje plany. Motywacja jest spoko, serio.

Ale PRESJA MOTYWACJI i BYCIA GOTOWYM DO DZIAŁANIA nie.

 

kapelusz Mohito
sukienka TUTAJ
torebka bezmarkowa
buty Renee
zegarek i bransoletka Daniel Wellington

Czytelnicy mojego bloga wiedzą, że motywacja jest dla mnie jednym z najważniejszych elementów codziennego życia. Sama Was motywuję, co w ciągu 6 lat potwierdziliście nie raz, i jest to dla mnie ogromny powód do radości. Jednak nie w motywacji tkwi problem. Problem pojawia się, gdy ktoś nam narzuca jak powinno być. Ja tego nigdy nie robię, ale jako obserwator świata bardzo to odczuwam. To jest upierdliwe jak latająca mucha. 

Kilka tygodni temu, od mojego życia odeszła jedna rzecz i zrobiło się miejsce na kolejną. Zadając sobie pytanie „co robić dalej?”, zdałam sobie sprawę, że aby zyskać odpowiedź, muszę koniecznie znaleźć motywację do myślenia i działania. Wszystko sprzyjało tej motywacji. Było ciepło, zrobiłam sobie spacer po okolicy, rzeczy szły zgodnie z planem i nawet moje dziecko było hiper grzeczne. Pełnia szczęścia, co nie? No nie zupełnie. W mojej głowie pustka, i to cholerne MUSZĘ. Nawet nie miałam mętliku, no nic. Gdy tylko zdałam sobie sprawę z tego, że mam wkute do głowy to, że powinnam być zawsze gotowa do biegu, zablokowałam się. Straciłam chęci a moja motywacja uciekła ode mnie na kopach. Czemu, skoro miałam idealne dla niej warunki?


Rozwiązanie znalazłam piękne dwa dni później, przeglądając jak zwykle do śniadania social media i najpopularniejsze witryny internetowe. Zdałam sobie sprawę, że nie było dnia w którym nie byłam bombardowana sloganami o tym, że MUSZĘ BYĆ ZAWSZE ZMOTYWOWANA, PEŁNA POMYSŁÓW I GOTOWA DO NATYCHMIASTOWEGO DZIAŁANIA.
Czy kiedykolwiek powiedziałam Wam, że musicie być gotowi do nadchodzących wyzwań i mieć zawsze świeży umysł? Mogę Was do tego zachęcić, ale nigdy Was nie zmuszę. Nikt Was do tego nie zmusi szczególnie wtedy, gdy nie macie na to ochoty. Dlatego wkurzyło to, że dałam się zmanipulować przekazowi z zewnątrz. Przecież nie każdy musi być w biegu, nie każdy musi mieć motywację. Może komuś się nie chce albo najzwyczajniej w świecie NIE LUBI TEGO.


Prawda jest taka, że jestem małym, słodkim pączuszkiem, który nie cierpi wszelkiej presji. Nienawidzę bombardujących mnie bodźców, zarówno w realu jak i w sieci. Jestem introwertyczką, więc wiodę nieco „samotne” życie dopuszczając do siebie tylko najbliższych i kilku przyjaciół. Nie znoszę nadmiaru, więc wszystkie prywatne rzeczy mieszczą się w mojej szafie z ubraniami. Mam kilka ulubionych blogów i portali, które trzymam w zakładkach. Moje zamiłowanie do minimalizmu powinno skutecznie zablokować napierającą na mnie górę pierdół, a niestety nie współpracowałam z nim dobrze i straciłam czujność. Można sobie wyobrazić, że to, przed czym się broniłam, zgniotło mnie jak dwie przysuwające się do siebie ściany, a od nadmiaru bodźców omal nie dostałam kota. Presja bycia gotowym do działania, skutecznie pozbawiła mnie czerpania przyjemności z korzystania z tego, co zwykle mi tą przyjemność sprawia. A ja lubię gdy wszystko toczy się spokojnie i bezpiecznie, więc łatwo można sobie wyobrazić, jak się czułam, kiedy wszystko waliło się na hej na moją głowę.
Nie zrealizowałam tygodniowej listy, bo czułam, że MUSZĘ. Dostawałam wkurwa, gdy rano wiedziałam, że MUSZĘ wstać i być gotowa na nowe wyzwania. Na kilka dni olałam instagram, bo wkurzyłam się, że MUSZĘ dodawać zdjęcia by cholerny algorytm mnie nie schował (i tak mnie schował). Zamknęłam laptopa, bo czułam presję ZMOTYWOWANIA SIĘ do napisania wpisu. Co z tego, że mam listę z pomysłami, jak się martwię innymi rzeczami lub dostaję migreny? Na dodatek zaktualizował mi się system, który miał nie mieć aktualizacji i nie szło korzystać z internetu. Nie mogłam robić tego co miałam w planach, wypełniać swoich obowiązków, odpowiadać na meile, i jak miałam realizować moje zlecenia, skoro nic nie szło? Wiedziałam, że MUSZĘ a nie da rady. To z kolei DEMOTYWOWAŁO mnie do robienia wszystkiego. Nie mogę być GOTOWA DO DZIAŁANIA, skoro nie działa mi sprzęt a od niego zależy większość moich zleceń. A MUSZĘ.
Sorry, ale w to się nie bawię.

Blog modowy

To był moment w którym stwierdziłam, że to pieprzę. Daję sobie kilka dni na to, by wszystko szło swoim naturalnym biegiem, a jeśli naprawdę muszę coś zrobić, to to zrobię. Przecież są rzeczy, które człowiek MUSI zrobić, bo jeśli ich nie zrobi to resztę szlag trafi. Wiecie, mowa o sprawach, od których zależy nasze „być, albo nie być”. To się robi naturalnie i nikt z nas nie czuje się z tym źle. I to akceptuję.  Jednak jeśli chodzi o resztę, to z czystym sumieniem stwierdzam, że resztę rzeczy MOGĘ zrobić. MOGĘ, a nie MUSZĘ.

Życie jest piękne i kocham je pomimo tego, że nie zawsze jest wypełnione kolorami. Czasem jednak sami pozwalamy na to, by wkradł się do niego bałagan i mroczne myśli, które burzą barwny porządek rzeczy. To też nas czegoś uczy, prawda? A ja chcę się pozbyć tego co ciemne, bo stracę siły. Prawda jest taka, że moją największą motywacją jest moja rodzina i marzenia, ale jeśli pozwolę się atakować bodźcom z zewnątrz, to stracę całą ochotę. Uznałam, że muszę znaleźć jakiś złoty środek albo chociaż spróbować unikać wszystkiego, co wywiera na mnie presję.
Bo przecież mogę, a nie muszę.


OOTD • Czerń w miejskiej stylizacji

14 lipca 2017


Pamiętacie wpis o 8 rzeczach do zrobienia do końca czerwca? Jedną z tych rzeczy miałam ostatnio na sobie i dzięki wprowadzonym zmianom czułam się w niej przecudnie! W pierwotnej wersji wyglądałam dość płasko, dlatego postanowiłam zrobić w niej dekolt. Standardem jest to, że każdą nową rzecz robię na niesamowitej fali optymizmu, więc z tą było identycznie jak z innymi. Nie inaczej.

Jednak nie ma tak łatwo, wiecie? Wiadro zimnej wody to standard, więc zdałam sobie sprawę z tego, że może nie być łatwo. Nie mam talentu krawieckiego ani nie jestem krawcową, więc zastanowiłam się nad tym, czy to faktycznie dobry pomysł. Bałam się ruszyć taki materiał z obawy, że zacznie się pruć, ale stwierdziłam, że nawet najlepszej krawcowej może to nie wyjść i może mi oddać do rąk zniszczoną rzecz. Przecież kiedyś miałam taką przygodę, że oddałam do zwężenia sukienkę i nie dość, że efekt nie był taki jaki chciałam i sukienka mi spadała, to na dodatek krawcowa nie zabezpieczyła materiału przed pruciem. Skutek tego był taki, że jakiś czas później sukienka rozlazła się na bokach a ja wyrzuciłam pieniądze w błoto.
Wspomnienia takich nieprzyjemnych sytuacji zawsze motywują mnie do działania. Czasami mam wrażenie, że nikt nie zrobi lepiej ode mnie rzeczy, co do których mam swoją określoną wizję i oczekiwania. Wiadomo, że jeśli nie mam określonych zdolności to na pewno będę robić to dłużej, ale za to wyjdzie to dokładniej i dokładnie tak, jak chcę.
Tak wyszedł ten dekolt - dokładnie tak jak chciałam!
Bo jak nie ja, to kto? :)

koszula tutaj + diy
spodnie Bershka
torebka i buty bezmarkowe
kapelusz Mohito
zegarek i bransoletka Daniel Wellington

zdjęcia w plenerze: Anna Dziadosz Spinki i szpilki


7 LAT MOJEGO WŁOSOMANIACTWA

10 lipca 2017

Mało kto wie lub pamięta, że początek mojej walki o piękne włosy datowany jest na środek lipca 2010 roku. To właśnie wtedy – dostając totalnego olśnienia, postanowiłam, że zadbam o siebie i odmienię swój wygląd na taki, o jakim marzę. Mijanie na ulicy innych dziewczyn, które miały długie, błyszczące i co najważniejsze naturalne włosy (!), było dla mnie dołujące. Sama męczyłam się wtedy z wypłukanym, wypłowiałym blondem i 1 cm odrostem. Porzucenie farby do włosów i zapuszczenie naturalnych włosów było moim najważniejszym, urodowym postanowieniem. Tak zaczęła się moja piękna, siedmioletnia przygoda.

Naturalne włosy inspiracje


Początki nie były łatwe. Ciemny odrost rzucał się w oczy przy jasnych włosach i doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Było to jednak małe piwo przy tym, w jakim stanie były moje włosy. Farbowane pasma cechowała okropna suchość i gumowatość, naturalne natomiast były niestety osłabione, cienkie i wymagające zdwojonej pielęgnacji.


Pierwszy rok nie był niezwykły. Slogany reklamowe łykałam jak pelikan używając przy tym różnego shitu, który zamiast naprawiać, ukrywał i wprawiał mnie w osłupienie przy każdym myciu lub odżywianiu. Po paru miesiącach sięgnęłam po WAX i to była pierwsza dobra rzecz, którą mogłam zrobić dla swoich włosów. Przełomowym okazał się jednak początek 2012 roku, gdy trafiłam na bloga Anwen i przeczytałam o tych wszystkich cudach które można robić z włosami. Już wtedy miałam dość duży odrost i włosy nieźle przygotowane do dalszej, większej pielęgnacji. Zaczęłam je olejować, kupiłam sobie wcierki i suplementy, odstawiłam suszarkę i urozmaiciłam swoją dietę w produkty zawierające składniki, które są jak najbardziej potrzebne przy odbudowie własnej czupryny.


Od czasu do czasu robiłam maskę jajeczną i ziołowe płukanki, m.in.

Po jakimś czasie postanowiłam zrobić eksperyment, którego efektami (na mnie najlepiej działają takie naturalne rzeczy!) koniecznie musiałam się pochwalić. 
Kto pamięta 
Maska z korzenia rzewienia ślicznie rozjaśniła mi włosy i odżywiła je. Co prawda, na początku na włosach utrzymywała się żółć, ale to bardzo charakterystyczne dla tego naturalnego produktu. Jestem z niego bardzo dumna, i co najważniejsze dla mnie – jestem dumna z siebie, bo jako pierwsza pokazałam jakie efekty daje ta naturalna maska i zainspirowałam masę blogujących i nie blogujących dziewczyn do przetestowania tego sposobu. Post o Rozjaśnianiu włosów korzeniem rzewienia to najpopularniejszy post na moim blogu.




Potem była ciąża i jeden z najpiękniejszych okresów mojego włosomaniactwa. Nigdy nie miałam tak pięknych i błyszczących włosów, a ich wzrost powalił mnie na kolana. O zmniejszonym wypadaniu nie wspomnę, bo to raczej oczywiste, ale gdyby cała reszta mogła miażdżyć, byłabym mokrą plamą! Oczywiście warto wspomnieć, że o włosy bardzo dbałam, ale hormony również robiły swoje. Po ciąży ten stan utrzymał się przez długie miesiące i kolejną przełomową rzeczą było obcięcie włosów i oddanie ich dla Fundacji Rak’n’Roll.




Powód mojej decyzji był prosty i przykry. 
Bardzo dbając o moje włosy nie byłam w stanie zmusić ich do wzrostu. Przez niecałe dwa lata po urodzeniu dziecka rosły mi bardzo szybko by nagle, ni z tąd ni z owąd zatrzymywać się przed talią. 
Nie ruszały dalej mimo wszelkich starań. Zastanawiałam się, co robię nie tak? W poszukiwaniu powodów tego stanu natrafiłam na kilka wątków w internecie, które dotyczyły włosów które dorastają do pewnej długości i nie rosną dalej.
Męczyłam się z tym kilka miesięcy, aż w końcu odpuściłam to sobie i zaczęłam rozglądać się za inspiracjami w internecie. Po krótkich przemyśleniach wybrałam fryzurę long bob a potem poszłam do salonu fryzjerskiego. Wróciłam całkowicie odmieniona i zadowolona jak nigdy dotąd. Włosy były we wspaniałej kondycji! Ale to oznaczało również to, że nie wymagały takiej pielęgnacji jak wcześniej. Nie musiałam ich tak często olejować czy brać suplementów. Były w tak dobrym stanie, że spokojnie wystarczał mi szampon i odżywka. Włosomaniactwo cichło aż w końcu zatrzymało się na niskim poziomie i rok po zmianie fryzury znowu zabrałam się za eksperymenty.


Jak to mówią włosomaniaczki…
Rozjaśnij włosy a znowu będziesz miała z nimi co robić!


Zrobiłam to. Postanowiłam, że rozjaśnię włosy!
Tym razem jednak nie babrałam się z naturalnymi sposobami i sięgnęłam po rozjaśniacz Sunkiss od Loreal. Dzięki temu, że włosomaniactwo nie ucichło przecież całkowicie, skorzystałam z „nabytego” przez pewien czas doświadczenia i wiedzy. To właśnie dzięki temu wiedziałam, jak stosować rozjaśniacz ostrożnie. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to środek chemiczny i może w jakiś sposób zniszczyć moje włosy, więc używając go byłam delikatniejsza a ilość aplikacji rozłożyłam na 9, dzięki czemu włosy rozjaśniałam stopniowo i delikatnie. Efekt był cudowny – włosy rozjaśniły się o 2-3 tony i byłam gotowa w 100% na przywitanie oceanicznych fal!



Z racji tego, że rozjaśniacz to nie pudełko smacznych malin, a oceaniczna sól osiadała na moich włosach przez dwa miesiące, musiałam wziąć się za moją czuprynę. Moje włosomaniactwo wskoczyło na najwyższy poziom i od jakiś 10 miesięcy olejuję włosy, biorę suplementy, wcieram Jantar i od czasu do czasu zastosuję sobie płukankę ziołową oraz żel lniany. Maski robię rzadziej, ale fakt się liczy. Jedyne z czym podejmuję walkę to twarda woda, ale włosy są w super stanie! Na dodatek w lipcu oprócz 7 lat włosomaniactwa minie mi rok od ostatniego cięcia!*




Jestem bardzo dumna z mojej decyzji o dbaniu o włosy. Muszę Wam zdradzić, że uważam włosy za najpiękniejszy atut kobiety, i nic go nie zastąpi. Najpiękniejszy makijaż, manicure czy idealna figura giną, gdy nie podkreśla ich coś takiego, jak zadbane włosy. Widzę to nie tylko po sobie ale i po kobietach na ulicy którym tak kiedyś zazdrościłam tego, o co tak postanowiłam zadbać. Często nawet się nie maluję, bo z moją czupryną czuję się cudownie i widzę, że odciąga uwagę od buzi bez grama podkładu. Tak jak ja kiedyś zwracałam uwagę na błyszczące włosy, tak teraz widzę, że moje taką uwagę zwracają. Rozpiera mnie ogromna duma i wiem, że decyzja o zadbaniu o włosy była najlepszą jaką mogłam podjąć. Tak więc jeśli nie wiesz, co możesz zrobić dla siebie, to ja Ci doradzę.


Rada jest prosta.

ZADBAJ O SWOJE WŁOSY, BO TO TWÓJ NAJWIĘKSZY ATUT!



Na sam koniec tego wpisu zdradzę Wam, że są takie sytuacje, gdy wiem, że robię kawał dobrej roboty. Dwa dni temu utwierdziła mnie w tym Sandra, od której dostałam cudowną wiadomość. Wierzcie mi, że niezależnie od tego w jakiej tematyce dostaję takie wiadomości, zawsze bardzo się cieszę! Cudownego, nowego tygodnia!




*pomijając usunięcie paskudnych i wystających końcówek przed imprezą

Moja lista 10 najwspanialszych marzeń do spełnienia

1 lipca 2017

Wiecie, że siła marzeń i pozytywnego myślenia, to moja główna siła napędowa? :D Gdyby nie ona, nie wstawałabym z uśmiechem na twarzy, ani nie działałabym we wszystkich dziedzinach życia z taką motywacją. Kto mnie zna ten wie, że bardzo wierzę w siłę przyciągania i ogromną wagę przywiązuję do notowania, oraz tworzenia różnych chciejlist. Dlatego też, gdy tylko o czymś marzę to w jakiś sposób utrwalam to z nadzieją, że się spełni. I wiecie co? Do tej pory spełniło się wszystko, o czym marzyłam w przeciągu kilku lat. Moje marzenia spełniały się w różny sposób, niezależnie od tego, czy to były rzeczy całkowicie materialne czy zupełnie odwrotnie. A że wierzę w siłę marzeń, to chciałabym Wam opowiedzieć o tych największych, które są moim motorem napędowym w codziennych działaniach i dodają mi mnóstwo siły każdego dnia. Są to marzenia podróżnicze i rozwojowe, rzeczy które totalnie mnie uszczęśliwią, a każde z nich, mniejsze bądź większe, jest dla mnie równie ważne i piękne! 

Ps. Wszystkie zdjęcia pochodzą z Pinteresta! 

Pierwszym, i moim największym, najistotniejszym na ten moment marzeniem, jest wyjazd do Londynu. I to nie na chwilę, nie dla obejrzenia objazdem… Co najmniej na 3 dni!:D Jest to stosunkowo tanie marzenie i do spełnienia, dlatego pomału chomikuję sobie budżet, żeby przeżyć jedną z najlepszych przygód. Jeszcze dwa lata temu miałam w nosie to miasto (tak samo jak cały świat), lecz wszystko zmieniło się, gdy w drodze do domu, pewnego, wrześniowego dnia, oglądałam z samolotu panoramę Londynu. Przywykłam do angielskiej rzeczywistości, języka słyszanego na ulicy, pięknych krajobrazów i tej specyficznej lekkości życia bez atakujących mnie codziennie absurdów. Dlatego też spoglądając na Londyn z góry powiedziałam sobie, że jeszcze tam wrócę! Marzę o tym, by zobaczyć Pałac Buckingham, Westminster Bridge, Big Ben, Oxford Street, Nothing Hill, dzielnicę Belgravia. Moim must have jest kawa i ciacho w Peggy Porshen Cakes, zakupy w Primarku i…


Nic dziwnego, że mam takie marzenie, wiecie? Wychowałam się w domku z ogródkiem i to naturalne, że tego samego pragnę w przyszłości. W swoim marzeniu widzę jednak pola i lasy za oknem zamiast ulic. A do tego białe ściany, kominek i choinkę migoczącą gdzieś w kącie na święta. Ciepłą herbatę, kolorową jesień obok i warzywa prosto z pola. Kurki biegające po trawie i pranie suszące się w ogrodzie. Dzieciaki biegające pod nogami i prawdziwe, rodzinne szczęście. Zapach świeżo upieczonego ciasta, własny gabinecik z widokiem na łąkę. Marzenie mocno rodzinnej osoby!

Już raz próbowałam i zajmowało mi to prawie cztery lata. Niestety coś było chyba nie tak z moimi włosami, bo dalej niż do talii nie chciały rosnąć. Teraz walczę mocnym kalibrem i nie dam się tak pokonać, bo marzę o tym, by mój atrybut kobiecości był taki, o jakim marzę! To doda mi jeszcze więcej pewności siebie!


 … czyli moje przed Londyńskie marzenie :D Kornwalię widziałam na zdjęciach już dawno temu, ale niespecjalnie mnie tam ciągnęło. Wolałam gorącą Grecję czy Włochy, ale męcząc się w naszych upałach powiem Wam, że temperatura między 20 a 25 stopni jest dla mnie najodpowiedniejsza :D No i te widoki, czysta woda i muszelki prosto z oceanu Atlantyckiego – odlot!

A zwłaszcza Hel, Trójmiasto i Zakopane. Marzą mi się spacery w kierunku Zakopanego z widokiem na góry, oscypki, zapach górskiej jesieni która zaczyna się w drugiej połowie sierpnia i dym drzewny z komina. Nasze morze, piękno nadmorskich lasów i molo w Sopocie. Oczywiście z rodziną. Nie ma nic piękniejszego :D




Latest Instagrams

© Kreuję swoje życie • Lekka strona lifestyle'u młodej mamy. Design by Eve.