Wrzuć na luz. To TYLKO święta!

23 grudnia 2018




Jest już późno gdy to czytacie i pewnie jesteście już w fazie końcowej wszystkiego co robicie, by jutro radośnie klapnąć na fotel i odpocząć. Albo już odpoczywacie. Ale część z Was pewnie przypłaciła to zdrowiem i nawet nie macie siły kiwnąć palcem. Czy było warto? Nie odpowiem, bo to w Was ta odpowiedź tkwi. Za to opowiem Wam, jak było u mnie, jak się wyrobiłam ze wszystkim i jak udało mi się dojść do tego, że jest to dla mnie normalny dzień z odrobiną wyjątkowości. Ostrzegę Was jednak, że możecie sobie pomyśleć, że chyba trochę się spóźniłam... Nic bardziej mylnego, przecież musiałam go napisać na podstawie CZEGOŚ. Ten post przyda się Wam w przyszłym roku.

Mój okres przygotowań do świąt Bożego Narodzenia zawsze rozpoczyna się po 11 listopada.  Zawsze po tym dniu widzę, że mam za sobą cykl urodzin, Halloween, Święto Zmarłych, Dzień Niepodległości i czuję, że mogę w końcu poświęcić myśli ulubionej okazji w roku. Dla mnie Święta Bożego Narodzenia to nie tylko religia ale i RODZINA i MIŁOŚĆ. To moje święto RODZINY I MIŁOŚCI, więc chcę poświęcić temu całą swoją uwagę i sprawić, by było takie, JAK SOBIE WYMARZYŁAM. 


Nie owijajmy w bawełnę i powiedzmy sobie prosto - oprócz miłości i spraw ducha, przygotowania do świąt rozbijają się głównie o kwestie materialne. Okres świąteczny to czas w którym kasa leci jak woda w wodospadzie Niagara. Upominki, dzień dla rodziny, a na dodatek życie codzienne to ogromna bomba z opóźnionym zapłonem. Rolę wybuchu pełni debet przed dziesiątym i oczywiście wiem, że równie dobrze na debet można wejść przed nieoczekiwane wydatki, ale brak dobrego planu w tak specyficznym miesiącu również potrafi wycisnąć Wasz portfel do dna.




Prezenty

Już jesienią możecie badać nastroje najbliższych. Dam sobie rękę uciąć, że lubicie gdy Wasi bliscy są zadowoleni z upominków jakie im dajecie, więc podpytujcie, co chcieliby otrzymać i rozglądajcie się wcześniej, bo możecie dostać dany produkt o wiele szybciej i taniej, niż w czasie promocji świątecznych. I choć promocje ogólnie bywają straszne (ludzie tracą kontakt z rzeczywistością), to można kupić coś o wiele, wiele taniej i zaoszczędzić. W ten sposób moje koleżanki zrobiły zakupy świąteczne w Black Friday. Ja moje zakupy zrobiłam głównie przez internet bo moje zdrowie jak co roku siadło, ale dzięki doświadczeniu z ostatnich lat udało mi się rozplanować wszystko wcześniej. 
Robicie prezenty DIY? Nalewki, dżemy, czy swetry... Zasada jest taka sama - badacie nastroje i działacie!


Zdrowy rozsądek

Wielu z nas zapomina o tym, że po świętach oprócz Sylwestra również toczy się zwykłe życie i łatwo jest przesadzić. Jest również i inna strona medalu - skupiamy się na świątecznych priorytetach, a zapominamy o rzeczach, których może zabraknąć. Czasami z głowy wypadają nam najgłupsze rzeczy typu płyn do mycia naczyń czy papier toaletowy, albo te istotniejsze. Często może się okazać, że nie macie w domu leków przeciwzapalnych na nagłą infekcję czy syropu na gardło, albo Wasza apteka jest dość daleko. Ostatnio machnęłam ręką na przeziębienie które rozwijało się kilka dni, a potem okazało się, że nabawiłam się zapalenia oskrzeli. Lepiej nie ryzykować zwłaszcza, jeśli macie dzieci! 
W temacie jedzenia i świąt macie zapewne przed oczyma obraz robienia zapasów na jak na wojnę, ale czy to oznacza, że właśnie tak musi być? Dla rodziny nie musicie robić żadnych popisowych dań. Kasza jęczmienna ze schabem pieczonym i burakami, zrobi robotę. Zwykły makowiec albo piernik będzie pysznym deserem. A Wy musicie owszem zrobić większe zakupy, ale TYLKO NA 3 DNI, bo poza rodzinnym obiadem też musicie jeść, więc składniki śniadanie czy kolację są naprawdę mile widziane. Luz!

Dla komfortu psychicznego przygotujcie sobie mały opis tego, co chcecie przygotować, jakich składników Wam potrzeba a potem sprawdźcie co macie, i co musicie dokupić.




Przyjemność z mieszkania w normalnym domu. NIE W MUZEUM.

Przeczytajcie to i wróćcie myślami do świąt w domu rodzinnym. Czy któreś z rodziców miało hopla na punkcie perfekcyjnie posprzątanego domu? Czy Waszych rodziców irytowały nie przetarte szafki, kurz na telewizorze, czy multum brudnych, porozkładanych garnków, które osiadły tam w imię idealnych, czystych świąt? Czy pod sufitem wisiała ciemna chmura zwiastująca nerwówkę? Ja widziałam to u mnie, i u innych... a dziś uważam, że szkoda było nerwów na te kilka dni. 
Dla moich rodziców i ich pokolenia bardzo ważne są tradycje. Jest to dla mnie ważne i też zwracam na to uwagę, ale zdecydowanie odcinam się od tego, że coś trzeba zrobić, że coś być musi. Pamiętam takie święta, na które moja mama się bardzo starała. Przygotowywała te wszystkie pyszne rzeczy po nocy, chciała, by było perfekcyjnie. Jak nie wychodziło to złościła się, a frustrację było czuć z 10 metrów.
Gdybym mogła cofnąć się w przeszłość to powiedziałabym jej, że wcale nie musi tego wszystkiego robić, by nas uszczęśliwić. Że wolałabym, żeby usiadła i odpoczęła, bo dla mnie nie musi być śledzi w oleju na wigilijnym stole, czy dwóch zup albo gara ziemniaków. Półmisek z karpiem też mi nie jest potrzebny, sałatki jarzynowej nie wcisnę do tego, a co dopiero ciast, na które ciężko znaleźć miejsce w brzuchu po takiej uczcie. W domu też nie musi być sterylnie czysto, bo nie trzeba się aż tak przemęczać z okazji specjalnych świąt. 

Jak ja bym to zrobiła dziś? Odłożyłabym perfekcjonizm na bok. Perfekcyjna wolę być w innych dziedzinach, tu tego nie potrzebuję. Gdybym miała wyprawiać Wigilię, to nie podjęłabym się tego sama. Wyprawiając obiad świąteczny, postawiłabym na prosty posiłek i dobry deser. Przetarłabym kurze, odkurzyłabym podłogę i tyle. Dżinsy walnęłabym do szafy bez zastanowienia, a torebkę rzuciła na komodę i miałabym to gdzieś. Uprałabym to co trzeba, jeśli chciałabym zrobić coś wyjątkowo, to bym zrobiła. Nie brałabym się za to co by mnie denerwowało, bo chciałabym uniknąć narastającej we mnie frustracji. Odkurzyłabym tu i tam, po podłodze przeleciałabym mopem... Bez spiny. Dom nie musi być perfekcyjny.



Spokój ducha

W poprzednich akapitach ujęłam najprościej jak się da, wszystko to, dzięki czemu wyrobicie się i nie będziecie mieli ryzyka wzięcia zbyt wielu spraw na własne barki. Teraz wróćmy do tego, dlaczego warto wyczilować.

Od kiedy pamiętam, zawsze byłam nauczona tego, by przed świętami wszystko było na tip top. Wszystko uprane i wysuszone, brak brudnych naczyń w zlewie, okna umyte tak, że nie widać najmniejszej smużki a podłoga tak czysta, że szkoda iść dalej. Do tego ubrana choinka, kolędy, wiele potraw na stole, odświętne ubranie... Tylko jest jedna sprawa - jak na zdrowy rozum ogarnąć to wszystko na tip top zwłaszcza, jeśli dwie osoby pracują, albo mąż jest od rana do wieczora w pracy? Jak to zrobić mając małe dziecko w domu? W jaki sposób zrobić to wszystko, żeby się nie wkurzyć? Nie ma szans. 
Kto mnie zna ten wie, że choć jestem bardzo spokojną i wyważoną osobą, to zdarzają się sytuacje, że byle pierdoła potrafi mnie wyprowadzić z równowagi. Wyobraźmy sobie, że robię coś super ważnego na czym muszę się skupić, a nagle kilka osób próbuje mnie naraz zaczepić. Łatwo się zdenerwować, prawda? A teraz pomyślmy, że właśnie tak wyglądają Bożonarodzeniowe przygotowania, gdy bierze się na głowę wszystko i ma być bez skazy. Choć taki stres należy do krótkotrwałych, to jest na tyle silny, by zepsuć najlepsze samopoczucie na resztę dnia. 

Czy nie lepiej sobie odpuścić i cieszyć się wolnym czasem? Nie wolisz zastąpić szorowania okien, czasem z ukochaną osobą? Nie wolisz pobawić się z dzieckiem, poleżeć pod choinką i pogapić się na bombki? Nie wolisz zrobić sobie talerza kanapek i objeść się nimi, skoro nie masz nigdy na to czasu? Fajnie jest zadbać o bliskich i o to, by było fajnie, ale dobrze jest się przy tym nie zmęczyć. Łatwo jest wrócić do pracy jeszcze bardziej zmęczonym, niż się z niej wróciło. Pomyśl o sobie i zadbaj o własne wnętrze, wrzuć na luz i odpocznij. Zrób to dla swojego zdrowia. Zasługujesz na to!

Piernikowa Charlotte z musem z czekolady Karmelove - koniecznie musisz tego spróbować!

13 grudnia 2018


Pamiętacie uroczą, Charlotte Oreo sprzed kilku miesięcy? Do tej pory uważam, że to jedno z najładniejszych ciast, jakie zrobiłam do tej pory. Nie dość, że jest śliczne, to na dodatek jest bajecznie proste i nie wymaga zbyt dużo pracy. Biszkopty i wstążka robią wizualną robotę, a smak, choć już wymaga większych starań, to zdecydowanie najprostsza robota na świecie. Dlatego też postanowiłam, że przygotuję dla Was ten prosty, świąteczny przepis na ciasto, który jest w zasadzie przerobioną wersją Charlotte Oreo. Co powiecie na Piernikową, Bożonarodzeniową Charlotte z przepysznym musem? Musicie się skusić!



Składniki na biszkopt korzenny:
4 jajka
Pół szklanki cukru
Sok z połówki cytryny
Łyżeczka proszku do pieczenia
3/4 szklanki mąki
Łyżka gorzkiego kakao
Łyżka przyprawy korzennej lub cynamonu

Krem:
330 ml śmietanki 30%
Łyżka cukru pudru
Łyżka żelatyny rozpuszczona w ciepłej wodzie (proporcje 2:1 woda:żelatyna)
2 czekolady Karmelove Wedel


Dowolne owoce z konfitury
Biszkopty proste Vincenzo
Dekoracja dowolna - ja wybrałam normalne, domowe pierniczki z lukrem - możesz skorzystać z tego przepisu
Kawa lub herbata do nasączenia biszkoptu

Formy 18 cm i 15 cm (lub takie jakie macie o zbliżonych wymiarach)
Papier do pieczenia
Masło do smarowania form i do kremu

Świąteczna wstążka do dekoracji


Sposób wykonania


Biszkopt piernikowy

Piekarnik nastawić na 170 stopni. Suche składniki wymieszać. Postępować jak w przypadku bezy - białka oddzielić od żółtek i ubić na sztywno z cukrem, a następnie z sokiem z cytryny. 
Do ubitych białek dodać żółtka i ubijać do momentu aż białka połączą się z żółtkami a jaja będą puszyste. Do ubitych jaj dodawać po łyżce suchych składników i wymieszać (szybko ale ostrożnie). Pilnować tego, by nie zostały grudki - należy robić to bardzo dokładnie! Piec od 40 do 50 minut. Po upieczeniu i ostudzeniu biszkopt podzielić na cztery blaty - nasączyć je naparem, a ostatni podpiec w piekarniku i pokruszyć drobno do dekoracji.


Mus z czekolady Karmelovej

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie a następnie rozpuścić w gorącej i odstawić do schłodzenia.
Masło rozpuścić na patelni a następnie dodać pokruszoną czekoladę i rozpuszczać na małej mocy palnika. Gdyby czekolada się ważyła, dodać odrobinę mleka i wymieszać do uzyskania jednolitej masy.
Schłodzoną śmietanę ubijać z cukrem, aż będzie puszysta, ale nie sztywna. Do tak ubitej śmietany dodawać pomału schłodzoną czekoladę. Ważne, by masy miały podobną temperaturę bo inaczej krem może się zważyć! Po ubiciu dodać schłodzoną acz płynną żelatynę i dokończyć przygotowanie musu, mieszając delikatnie łyżką.


Jak dokończyć?

Większą formę wysmarować masłem i wyłożyć papierem do pieczenia - masło jest po to, by papier się nie ślizgał. Położyć na dnie pierwszy, nasączony blat i wyłożyć dookoła Lady Fingersami. Następnie położyć na biszkopcie owoce i nałożyć mus. W takiej kolejności dokończyć Charlotte i chłodzić przez całą noc w lodówce. 

Dekorować wg uznania - ja posypałam wierzch kremu okruszkami z czwartego blatu biszkoptowego i położyłam na tym samodzielnie wykonane pierniczki. Całość posypałam cukrem pudrem.

Prawda, że proste? :)



NOWY ETAP w naszym życiu. Zaadoptowaliśmy psa!

6 grudnia 2018


Mamy grudzień, miesiąc pełen nadziei i miłości. To czas, w którym łatwiej jest nam przetrwać niepowodzenia i z wiarą spojrzeć w przyszłość. Potrafimy dostrzec sens w niektórych rzeczach, często tak bezsensownych i niedorzecznych... Analizujemy minione miesiące, mając pełny wgląd we wspomnienia. Widzimy, co zrobiliśmy źle, dostrzegamy, ile dobra do nas przyszło. Zauważamy, że w natłoku spraw nie zauważyliśmy, że po spełniały nam się marzenia...




Zimny, jesienny wieczór. Właśnie jedziemy z Julią do domu. Ona spogląda na światła w oddali za oknem, ja delektuję się upragnionym powrotem do ukochanych czterech ścian. Jestem domatorką i tak bardzo kocham mój dom, że przebywanie w nim sprawia mi ogromną ulgę. W torebce rozbrzmiewa dźwięk wiadomości z messengera. O, to Damian! Otwieram...


Moim oczom ukazują się zdjęcia dwóch szczeniąt. Jedno z nich to puchata, czarna kuleczka z hipnotyzującymi, mądrymi oczami. Druga to żółty, krótkowłosy pulpecik. Moje serce przyspiesza gwałtownie, gdy pada pytanie... „Którą bierzemy?” Bez wahania odpowiadam, że czarną. Zakochuję się w niej od pierwszego wejrzenia. Pies jest z ogłoszenia, jakaś kobieta na cito oddaje szczenięta.
Kilkanaście godzin później Damian przynosi w rękach maleńkie, wystraszone szczenię. Ja jestem podekscytowana jak diabli, za to sunia trzęsie się ze zdenerwowania i obserwuje nas ze strachem. W końcu przełamuje się i otwiera, lecz nie dane jest mi z nią spędzić pierwsze godziny, bo muszę iść do pracy. Jula nie posiada się ze szczęścia! Żegnam się, daję buziaka i wychodzę. Nie jestem w stanie wyrazić tego, jakie zdziwienie czeka mnie w nocy, gdy odkrywam, że pies ma pchły i nie wygląda ani nie pachnie jak taki, którego trzyma się w domu. No cóż, na tą chwilę daję mu spokój, bo widzę, że chce spać. Z tematem zamierzam rozprawić się dopiero następnego dnia, bo na moje nieszczęście jest weekend i weterynarz nie przyjmuje.


Następnego dnia dokładnie oglądam psa. Sierść i łapy wyglądają, jakby były przykurzone, skóra jest pogryziona do krwi, a w pachwinach widzę strupy. Najgorsze są te okropne, przebiegające między sierścią pchły. Tak bardzo nie lubię robactwa, że aż mną telepie. Dzwonię do teściowej, radzi by psa polewać wodą z prysznica to pchły wyjdą. I pchły owszem wychodzą, a nawet wyskakują w desperacji, wszystkie topię z niesamowitą zajadłością, ale to nie wszystko. Do wanny spływa szaro brązowa struga brudnej wody. Perła się spina, ale w końcu na jej pysku widnieje ulga nie do opisania. Cholery wstrętne już nie gryzą. Sunia jest czysta i nie pachnie tak specyficznie. Następnego dnia pani weterynarz spryskuje sierść sprejem przeciw pchłom i kleszczom. Perełcia przestaje się drapać, a ja mam wrażenie, że ten pies nie miał nic poza matką, rodzeństwem i budą. Czuję, że my jako rodzina zrobiliśmy coś dobrego. Dla mnie osobiście było tak, jakby czyiś kłopot stał się dla mnie pewnego rodzaju wybawieniem. Miałam pod ręką kolejnego, kochanego malucha a moje problemy zdrowotne nie miały przy tym znaczenia. Moje marzenie się spełniło...





W tym momencie mijają prawie dwa miesiące od chwili, gdy Perła pojawiła się w naszym domu. Pierwszy miesiąc był bardzo trudny, bo skończyłam z nogą w gipsie, mając pod opieką dwa maluchy i dom. Los ufundował mi niezłą szkołę przetrwania, a ja kompletnie pogubiłam się w natłoku zdarzeń. Humorzasta córa, pies uczący się załatwiania swoich potrzeb na matę... Obiad sam się nie ugotował, dywan nie odkurzył. Było cholernie męcząco, ale dałam radę. Potem było już lepiej, a dziś mój pies bez problemu reaguje na moje komendy i załatwia się na dworze. A najsłodsze jest to, że potrafi przybić piąteczkę łapką i przybiega do kuchni na dźwięk otwierającej się lodówki.


To cudowne życzenie mogło się ziścić, dopiero gdy stanę się dorosła. Z niecierpliwością więc oczekiwałam na moment, w którym w życiu moim i Damiana, pojawi się pies. Zawsze marzyłam o suczce, o tym, by wychowywać ją od szczeniaka, i żeby moje dziecko miało czworonożnego przyjaciela. A najbardziej chciałam mieć kudłatego towarzysza i pieszczocha w jednym. Nowy etap w życiu przyniósł nie tylko radość, ale i frustrację. Przed nami pojawiło się ogromne wyzwanie, jakim stało się wychowanie zwierzęcia. Podobno jak wychowasz dziecko, to i z psem sobie poradzisz... A dziś myślę, że owszem da się, ale jest to niezwykle trudne i niekiedy bywa frustrujące. Ulgę przynosi mi to, że nie jestem z tym sama i że zachowania Perły bardzo przypominają te z życia małych dzieci. Dlatego też wszystkie złe emocje spływają po mnie jak po kaczce, a dobre zostają w sercu.


Dziś wiem, że nasze życie stało się pełniejsze a posiadanie psa to najlepsza rzecz, na jaką mogliśmy się zdecydować. Choć początki nie były łatwe, to ani razu nie poczuliśmy, że żałujemy. W końcu kto jak nie pies, cieszy się tak po naszych powrotach do domu? ;)




Hej, już jestem!

18 listopada 2018


Przyszłam tutaj. W dniu, gdy za oknem spadł pierwszy śnieg (co tam, że zaraz się roztopił). Małymi kroczkami, pomału, z nowym - starym wyglądem bloga i moim pierwszym, starym, samodzielnie wykonanym kilka lat temu logo w nagłówku. Jestem - w momencie, gdy naprawdę stałam się na to gotowa i na dodatek otwarta na nowe. Szykowałam się na ten dzień długo. Na raty pisałam posty, pomału ogarniałam zdjęcia. Czasami przez moje życie przechodziło jakieś tornado i musiałam skupić się na sprawach priorytetowych. Zajęło mi to całe tygodnie…

Nie chciałam odsuwać bloga na bok. Nie chciałam i broniłam się przed tym, ale dni wypełnione pracą na normalnym etacie i resztą zajęć nie pozwalały mi na cieszenie się moją pasją. Wieczory i ranki pomiędzy zmianami wykorzystywałam na wszystkie obowiązki i nie odpuszczałam sobie niczego. Czas, który mogłam wykorzystać na pasję, przesypiałam, bo jechałam na oparach. Wolałam poświęcić go na cenne minuty snu i nawet makijaż robiłam między odprowadzeniem Julii do babci a kolejną zmianą w pracy. Działało mi to na nerwy, ale jak to mówią - jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Są przecież takie momenty w życiu, że niebezpiecznym byłoby rzucanie się na głęboką wodę. Moja jakże szalona dyspozycyjność i skromne działania nie pozostawiały mi nic innego jak tylko wybór nudnego, bardzo prostego szablonu i posty bez wyrazu. Działałam sobie i starałam się wyciągać z tego maximum przyjemności, ale tak nie było. Na dodatek powoli dojrzewało we mnie to, że mam do powiedzenia trochę więcej. Wszak zakupy i stylizacje to nie wszystko, a ja coraz bardziej dojrzewałam do tego, by świadomie i PEWNIE pisać o rodzicielstwie.

___________________________



Moje pierwsze dziecko urodziłam ponad 5 lat temu. Byłam dość młodą i niedoświadczoną kobietą. Nigdy wcześniej nie miałam szansy trzymać dziecka w ramionach a co więcej, nie miałam okazji, żeby się takowym zaopiekować. Było to coś dla mnie tak nowego, że nadmiar wrażeń totalnie oderwał mnie od reszty rzeczy.
Nie będę się rozpisywać, bo przecież w tym tekście mowa o blogu. Początki macierzyństwa i ciąża były czasem, w którym oprócz propozycji współprac dostawałam mnóstwo pouczeń i rad dotyczących prowadzenia bloga oraz kanału social media. Te rady miały mi pomóc osiągnąć sukces w blogosferze i pieniądze, z tym że... rady, jakie dostawałam, nie grały z moim sumieniem. Powiem brutalnie - cały zarys rad zakładał wykorzystywanie wizerunku mojego dziecka do zarabiania na życie. Było to dla mnie coś niesłychanie bezczelnego i nie potrzebowałam wiele, by postawić przed sobą ogromny mur. Ten temat działał na mnie jak płachta na byka, a ja odsuwałam się od cioć dobra rada. Jak można widzieć w niemowlęciu czy rocznym dziecku sposób na pieniądze? Zupełnie jakby miało być lalką, którą można dowolnie ustawiać? Oj nie, nie...




Nie będę ukrywać, że minione 5 lat były czasem, w którym wielokrotnie chciałam stworzyć dla Was coś fajnego. Jednak ograniczało mnie jedno - czułam się za cienka, codziennie dostawałam lekcję pokory, a jedyną radą, którą dawałam innym koleżankom po urodzeniu dzieci, było proste stwierdzenie - nie zapominaj o sobie. Przecież jako mama HNB nałogowo czerpałam przyjemność z drobnostek i dogadzałam sobie, gdy tylko mogłam. Wtedy z łatwością dostrzegałam pozytywy w każdej sytuacji i cieszę się, że prosta rada dużo dała, a temat tak się rozniósł, że pisali o tym inni. Budzi we mnie satysfakcję fakt, że wiele mam zobaczyło, że zdrowy egoizm nie jest zły, choć nie pisałam Wam o tym bezpośrednio. Potem odważyłam się na temat High Need Baby/Child, bo tylko z tym się czułam pewnie. Nadal uważałam, że to nie był czas na jakiekolwiek inne rady, bo nie chciałam nikomu zaszkodzić i co najgorsze, wymądrzać się bez sensu.
TO NIE BYŁ MÓJ CZAS. Potrzebowałam go więcej, by zmądrzeć, zdobyć doświadczenie, nauczyć się. Dziś czuję, że TO TEN MOMENT i chcę to robić z sensem i pasją. W końcu wiem jak ugryźć temat, by to nikogo nie skrzywdziło. Lata obserwacji blogosfery parentingowej dały mi kilka dobrych lekcji, a sumienie pokazało zielone światło.

Lecz żeby móc o tym dobrze pisać i nie skrzywić przy tym relacji z dzieckiem, trzeba było dojrzeć do podjęcia się takiej tematyki. Dlatego nie zabrałam się za to, dopóki nie poczułam prawdziwej gotowości.

To dla mnie duża zmiana. Moje dziecko ma 5 lat, jest super świadome, a ja mam jeszcze większą radochę z macierzyństwa i czuję się wręcz nim zafiksowana! :) W końcu czuję, że chcę o tym pisać i że mogę o tym pisać! To jest dobry moment, a świadomość tego wszystkiego tchnęła energię w inne dziedziny, którymi się do tej pory tutaj zajmowałam.


Czy to oznacza, że Kreuję Swoje Życie stanie się blogiem parentingowym? Absolutnie! Po prostu idę o krok w przód. Nareszcie!

___________________________






Swoją drogą powrót po tak długiej przerwie przyniósł mi spore zaskoczenie i zobaczyłam, jak wiele zmieniło się w blogosferze. Wiele osób porzuciło blogi na rzecz Youtube czy Instagramu ALBO mniej pisało lub robiło sobie dłuższe przerwy. Mam w sobie pewną wiarę i myślę, że to po prostu taki czas - energia która niesie się po świecie, jest dość pasywna i wpływa na wielu z nas. Niektórzy po prostu ten okres przesypiają, a inni wybierają nową drogę. Minione miesiące były dla mnie okresem, w którym nie wiedziałam, na co się zdecydować - nie chciałam poświęcić się jedynie budowaniu konta na Instagramie, bo zależało mi na własnym miejscu w internecie. Nie chciałam porzucać bloga, w którego włożyłam 7 lat pracy i zaangażowania. Filmy nie wychodziły tak często, a ja coraz bardziej dostrzegałam to, dlaczego tak naprawdę warto postawić na bloga. Ostatnie rozmowy z przyjaznymi mi osobami tylko rozwiały moje wątpliwości. Prawda jest taka, że tutaj łatwiej będzie mi opowiadać o byciu młodą mamą, marzeniach, czy o hodowli muszek owocówek (oczywiście taki żart!)... A jeśli będę chciała Wam pokazać nowe łupy z Aliexpressu, to niech będzie - posiedzę kilka godzin przy zdjęciach i tekście, żebyście mogli dostrzec detale i przeczytać o wadach, zamiast słyszeć, jak jąkam się ze stresu przed kamerą.
Odczuwam niesamowitą ulgę i cieszę się, że energia, z jaką wracam, należy do tych sprzyjających. Tygodniami czekałam na to, aż poczuję „TO COŚ”!


Więc jestem, witajcie!



Najbardziej instagramowa kawiarnia w Warszawie • El Krepel

19 sierpnia 2018



Gdybym miała wskazać cukiernię, w której odwiedziny są moim must have, bez wątpienia wskazałabym Laudree w Paryżu. Urocze, kobiece klimaty i słodycz bijąca zewsząd to coś, co przyciąga mnie niesamowicie. W Warszawie jest coś równie miłego lecz zupełnie innego - styl skandynawski plus ściana w kwiatach to coś, co zdecydowanie wyróżnia El Krepel wśród innych kawiarni.




Do El Krepel wybrałam się z zamiarem zjedzenia najdroższego pączka w moim życiu, w towarzystwie Ani. Pierwsze wrażenie wynagrodziło mi 20 minutowy marsz w nierozchodzonych szpilkach i w towarzystwie felernej nawigacji Google Maps. Pierwsze spojrzenie na salę i już wiedziałam, że to idealne miejsce! Bijąca zewsząd biel ucieszyła moje stęsknione za nią oczy, kuchnia marzeń sprawiła, że poczułam ukłucie zazdrości, a różowe dodatki idealnie łączyły wszystko w całość. Jednak nie można odmówić stwierdzenia,  że to miejsce było jedynie tłem dla tych pysznych rzeczy, które zostały po całym dniu pracy kawiarni. Szczególnie ta jedna, jedyna - ostatni złoty pączek ze słonym karmelem w środku. Czekał na mnie.




Wiecie co? Wyjścia ze znajomymi mają to do siebie, że ZAWSZE próbujemy wzajemnie tego co zamówiliśmy :D Sernik z owocową polewą (nie pamiętam dokładnie, czy nie była żurawinowa?) i płatkami kwiatów był pyszny, ale pączek ze słonym karmelem, złotą polewą i jakimś dobrym kremem przebił wszystko - to było mistrzostwo świata. Gdybym miała wskazać miejsce z najlepszymi pączkami w Warszawie, to stawiam na cukiernię Pawłowicz - jednakże moje ulubione pączki z różą i migdałami smakują mi tylko na ciepło. Ba, ja w zasadzie jem pączki tylko na ciepło! Ten w El Krepel ciepły nie był, ale bez wątpienia stał się moim ulubionym. Wyprawa po najdroższego pączka w moim życiu (nie pamiętam, żebym wydała na pączka 8 zł!) okazała się bardzo udana. Nie wiem kiedy znowu po niego pójdę, ale na ten moment myślę, żeby smak odtworzyć w domu. W końcu złotko w proszku mam ;)



koszula NAKD
spodnie ZARA
szpilki ZARA
torba ZARA
zegarek Daniel Wellington
Tego dnia postanowiłam się ubrać inaczej niż zwykle. Założyłam ulubioną elegancką koszulę z wiązaniem w talii, spodnie w kratkę i szpilki. Jeszcze rok temu bym się tak nie ubrała, a teraz mam ochotę wyglądać tak codziennie! Na dodatek moja kwiatowa dziarka sprawiła, że naprawdę lubię się tak nosić - zaczęłam się świetnie czuć w takich stylizacjach!



Na koniec mini pocztówka i sprawca mojego zachwytu, czyli przecudna sukienka Ani. Wpasowała się w klimat miejsca i zdecydowanie przyciągała wzrok innych.

A Wy byliście już w El Krepel?



Musisz to przeczytać zanim pomyślisz, że jesteś kiepską matką!

10 sierpnia 2018 Hel



Kiedy byłam w stanie błogosławionym, wiele osób przekonywało mnie o tym, że urlop macierzyński będzie najspokojniejszym okresem życia. Że będę czytać książki, że odpocznę i z obowiązkami domowymi nie będzie problemu, bo dziecko będzie ciągle spać, a DOBRA ORGANIZACJA ZAŁATWIA WSZYSTKO. Głupie rady w ciąży mydliły mi oczy, a obraz macierzyństwa wpajany przez rodzinę, a potem media i blogosferę totalnie różnił się od rzeczywistości, która okazała się zupełnie inna. Czułam się, jakby ktoś wylał mi wiadro lodowatej wody na głowę.
Moje dziecko ciągle płakało i nie chciało spać, a ja zastanawiałam się dlaczego? Co robię nie tak? Miało być idealnie, a było hardkorowo. Czułam się OSZUKANA przez wszystkich.


To był moment, w którym zaczęłam się potykać, a rady posypały się jak talia kart wytrącona z dłoni. 
Mniejszą  część  zaserwowałam  Wam  na  instagramie,  dziś  pora  na  piramidę rad, chociaż kto 
ich tam wie - może było tego więcej.



***


Rozpuszczasz ją.
Jesteś za surowa.
Jesteś za łagodna.
Zostaw, niech płacze.
Siedź ciągle z cyckiem.
Tak ją nauczyłaś, to masz!
Jak zostawisz, przyzwyczai się.
To jest cwaniara, szantażuje cię.
Jak nie wytresujesz, to nie przetrwasz.
Przede wszystkim DOBRA ORGANIZACJA.
Jak nie zaczniesz jej ogarniać teraz, to się rozwydrzy.
To nie wina dziecka, że się tak zachowuje. TO TWOJA WINA.
Wrzeszczy, nie radzisz sobie, roczne dziecko uspokaja się na pstryknięcie palca.
Dziecko ci nie śpi przed 21? Nie jesteś stworzona do bycia matką, skoro nie umiesz nad nim zapanować.




***


Pomijając to, że miałam  do  czynienia  z  noworodkiem,  a  potem  niemowlakiem 
i większym dzieckiem, zaczęłam czuć się ze sobą  źle.  Im  bardziej  słuchałam  się 
rad  innych  i  im  więcej  czytałam  w  necie,  tym więcej  kłopotów  się pojawiało. 
Mała wcale nie płakała mniej i nie zaczęła zasypiać wcześniej. Było jeszcze gorzej. 
Moja  samoocena  jako  matki spadła do zera. Miałam wrażenie, że po prostu się do 
tego nie nadaję. Nerwy i płacz stały się moimi kompanami. Jak myślicie dlaczego?

Zaraz Wam opowiem.


I.

Cofając się w czasie, widzę dziewczynę siedzącą przy rocznym dziecku. Kolejny skok rozwojowy, niestabilność emocjonalna i wychodzące zęby to problemy, z którymi ona musi się mierzyć sama. Do tego dom, zlecenia, zobowiązania... I tak od roku. Na dodatek samotność jest prawdziwa - partner od rana do wieczora w pracy, rodzina gada, a nie robi, koleżanki z low needami patrzą na coś zupełnie nowego z prawdziwym niedowierzaniem i mówią - ona sobie na pewno nie radzi, nie ma podejścia do dziecka, nie nadaje się... Smutek, łzy, bezsilność w nieustającym szczęściu. Bo nawet najgorsze zmęczenie znika, gdy pociecha patrzy z miłością w oczy mamy. Zostawiam ją z tym i idę rok z hakiem w przód. Wiem, że znajdzie rozwiązanie i sobie poradzi, nawet jeśli dziecko ciągle krzyczy.

II.

Upalny dzień, opóźniony samolot stoi drugą godzinę na płycie lotniska. Widzę, że malutka jest już spokojniejsza niż rok wcześniej i zaczyna się dogadywać z mamą. Dowiaduję się, że jest łatwiej, ale nie do końca. Dalej trzeba sobie radzić z dzikimi reakcjami, które pojawiają się od czasu do czasu. Codziennie pojawia się bunt, który rośnie, gdy mama wkłada energię w gaszenie złości. Mimo to nie jest już tak hardkorowo, bo dowiaduję się, że dziewczyna już się tak nie spala - zaufała sobie oraz dziecku i olała wszystko wiedzących - ciekawości nie ma końca, ale nic nikomu nie zdradza. Postawiła też na empatię i akceptację swojej sytuacji, co było kluczem do sukcesu. Btw. wkrótce dziecko samo rezygnuje z pampersa a po kilku miesiącach bez łez i strachu samodzielnie odstawia się od piersi. To dobry znak. Znikam i postanawiam wrócić za jakiś czas.

III.

Gdy wracam, widzę świadomą, pewną siebie kobietę i czaderską dziewczynkę. Obie trzymają się za ręce, małej buzia się nie zamyka. Widzę, że coś się zmieniło na lepsze, chociaż słyszę, że to już czas typowych dziecięcych buntów. Nowa praca, nowy rytm życia, rodzina spędza więcej czasu razem pomimo tego, że paradoksalnie pracy jest więcej. Tym razem dowiaduję się, że od dawna nie słucha rad, ma w nosie to, co mówią inni ludzie na temat jej dziecka. Wychowywanie high need child rządzi się swoimi prawami, ale ona robi swoje i czuje się z tym świetnie. Czasem tylko zdarza się jej wspomnieć przeszłość, ale dzięki temu wie, że robi dobrze, po prostu UFAJĄC SWOJEJ INTUICJI I SWOJEMU DZIECKU.



Tą dziewczyną jestem ja i choć tak naprawdę nie cofnę się fizycznie w czasie, to chcę powiedzieć każdej świeżo upieczonej, niedoświadczonej mamie, by postawiła na zaufanie do siebie. To Ty będziesz wiedziała najlepiej co zrobić i czego chce Twoje dziecko. Niezależnie od tego, czy trafił Ci się spokojny okaz, czy dokazujący high need baby/child, dasz radę! Nie słuchaj rad, które nie pomagają i docinek, które obniżają Twoją samoocenę. Nie wierz w to, że sobie nie radzisz. Radzisz sobie świetnie, nawet mając żywiołowe dziecko! Miej zapas cierpliwości, bo jak Ci się skończy, to paradoksalnie będzie łatwiej. Wtedy już tylko wrzucisz na luz.


________________________


Minęły jakieś trzy tygodnie od 5 rocznicy wydania mojego pierwszego dziecka na świat. 5 lat to kawałeczek czasu, który, choć jest krótki, pozwolił mi na obserwacje, a co za tym idzie nabranie do tego wszystkiego dystansu i wyciągnięcie solidnych wniosków.
Dziś wiem, że nie byłam nieudolna. Prawda jest taka, że byłam niedoświadczona, rozpoczęłam macierzyństwo inaczej, niż się spodziewałam, a hajnidztwo mojego dziecka było wielkim sprawdzianem mojego charakteru. Wiem też, że gdyby nie głupoty, które mi wciskano, pierwsze miesiące macierzyństwa byłyby zupełnie inne, niewypełnione stresem i z nienaruszoną samooceną. W tym momencie na spokojnie zdaję sobie sprawę z tego, że jak dziecko płacze, w głowie pojawiają się instynktowne podpowiedzi, co robić. Teraz postąpiłabym inaczej. Gdybym miała wybrać jeden, najlepszy sposób na załagodzenie tego wszystkiego, wybrałabym własną INTUICJĘ. To ona jest moją przyjaciółką i żałuję, że zamiast posłuchać jej, słuchałam innych. Początki mojego macierzyństwa byłyby lżejsze pomimo całkiem nowych i mocnych wrażeń.

Na dodatek powiem prosto z mostu - jak dla mnie (!) kreowany obraz idealnego, cichego macierzyństwa, to KIT. Jeśli mówicie przyszłej mamie, że dziecko prześpi pierwszy rok lub dwa lata życia i macierzyństwo będzie jak na okładkach kolorowych magazynów, to przestańcie, bo robicie jej krzywdę. Spodziewa się jednego, dostaje drugie i płacze, bo myśli, że jest do bani. Po pięciu latach myślę też, że bzdurą też jest gadka o organizacji, bo zdarzają się sytuacje, w których „organizacja” sypie się jak domek z kart. Dziecko się porzyga, rozchoruje, albo zdarzy się inna, nieoczekiwana rzecz. Nie zaplanujecie prawdziwego życia, bo codzienność potrafi być improwizacją. Lepiej ugryźć się w język, niż być winnym stresu i kiepskiej samooceny jakiejś kobiety.
I jeszcze jedno - mówienie mamie, że zachowanie dziecka (dajmy na to - złość) jest jej winą, to najgorsze, co można zrobić. Po pierwsze dziecko ma wokół siebie różne wzorce i co byśmy nie zrobiły, nie uchronimy go przed nimi. Po drugie, jak to dziecko, nie radzi sobie z emocjami i poznaje je przez lata. Jednym dzieciom przykładowa odmowa przejdzie koło nosa, inne zareagują z mocą bomby atomowej. Nawet moja pięciolatka potrafi się nieźle wkurzyć. Po trzecie, jak ma się czuć osoba, która poświęca maluchowi cały swój czas, kocha go najmocniej na świecie, broni i traktuje z największą czcią? No właśnie.

Powiecie mi - ale moje dziecko jest spokojne, moje dziecko spało, takie dzieci istnieją - i ja się z tym zgodzę. Nie zapominajcie jednak o tym, że dzieci są różne i tak jak istnieją maluchy cichutkie, jak myszki, tak samo po ziemi chodzą pobudzone, rozwrzeszczane wulkany energii. Przyszła mama powinna być świadoma tego, że może jej się trafić trudny hajnidkowy charakterek. Nie oceniajcie jej, jeśli zdarzają jej się wpadki w macierzyństwie. Takie jest życie, nieprzewidywalne. Nawet Wy możecie się zdziwić, jeśli trafi Wam się drugie, czy trzecie dziecko.


________________________



Po  kilku  latach  na  spokojnie radzę sobie z humorami mojego dziecka, nawet jeśli 
teraz  zmagam  się  z  prawdziwymi  histeriami,  złością skierowaną w moją stronę, 
buntem  przeciwko  spaniu,  czy  ciągłym „NIE”.  W High Need Baby znalazłam 
cudowne cechy.


Po pierwsze,  tak  żywe  dziecko  jest   okazem   zdrowia.

Po drugie   tak   charakterny,  żywotny  i  cwany  maluch 
poradzi  sobie  w  przyszłości.

Po trzecie  to  najmądrzejsza,  najfajniejsza  i  najbardziej 
elokwentna  dziewczynka  na  świecie.  Drugiej  takiej nie 
ma.  Czekałam  kilka  lat,  żebyśmy  mogły  się  dogadać 
wiecie  co?  Warto  było!  Jestem  z  niej  szalenie  dumna.

A po czwarte  -  mam  w  nosie   zdanie  „mądrzejszych”. 
Bo to moje dziecko i co do niego, to ja jestem mądrzejsza, 
a nie inni.


Wiem, że tak jak się nasłuchałam na mój i jej temat, tak się dalej nasłucham, ale wiem również, że słuchając swojej intuicji, wyjdę lepiej, niż słuchając rad innych. Uporczywe docinki mam już w głębokim poważaniu. Tak samo mam głęboko osoby, które uważają, że mam problem z dzieckiem. Nie moi drodzy, troskliwi - to Wy macie problem i to ze sobą. Tracicie tylko energię, bo ja i tak Was nie słucham. Nie jestem kiepską mamą, ale mam za sobą wyboistą drogę pierwszych lat macierzyństwa, która nauczyła mnie więcej, niż mogłyby mnie nauczyć inne osoby, blogi lub tradycyjne poradniki.




A wszystkim świeżo upieczonym mamom życzę, by nie traciły wiary w swoje siły. 
To  Wy  wiecie,  na  co  Wasze  dziecko  ma  ochotę  i  co  jest dla niego najlepsze. 
Wszystko będzie dobrze. Powodzenia!




Helskie Wakacje vol. 2 / 2018

26 lipca 2018 Hel


Dzień dobry kochani :) W końcu przygotowałam dla Was obiecany na instagramie post, a w tym porcję pięknych zdjęć. Stwierdziłam, że w tym roku nie przygotuję aż tyle postów co trzy lata temu, bo zamierzałam się skupić na wypoczynku i nacieszyć wolnymi chwilami. W 2015 roku było tu bardzo dużo zdjęć, więc większość widzieliście, a Hel praktycznie się nie zmienił. Znowu cieszył czystą wodą, ciepłym powietrzem i wspaniałą pogodą (przez tydzień padało tylko jeden dzień!) a wypad nad polskie morze (i przede wszystkim sam urlop) dodał mi twórczej energii oraz zainspirował do tworzenia nowych rzeczy. Btw. Prawie wszystkie zdjęcia zrobiłam moim iPhonem.



Hel przywitał nas niesamowicie pięknym zachodem słońca. Nauczeni wypadem w 2015 roku postanowiliśmy go obejrzeć nad zatoką. Słońce zaszło później niż u nas i praktycznie do 22 było widno. Ach ta północ!




Jak Helska Marina to i knajpa Kutter. Był to nasz pierwszy obiad na Helu i do tego spory zawód, bo... ceny były wyższe i nieadekwatne do jakości. Zestaw surówek ten sam co 3 lata temu, ryba i frytki dalej na papierze a cena sporo wyższa. Za te trzy zestawy zapłaciliśmy około 105 zł, i już nie wróciliśmy. Na dodatek podczas całego wyjazdu nie zauważyłam, żeby w Kuttrze były tłumy jak kiedyś (to wszystko tłumaczy). Obok w Ambrze zapłaciliśmy sporo taniej za zestawy obiadowe z zupą, i dostaliśmy je przynajmniej na normalnych talerzach ;)




Na instagramie dostałam kilka zapytań o nocleg. W tym roku nie ryzykowaliśmy i wybraliśmy ponownie Willę Horyzont na Admirała Steyera. Powiem Wam, że nie żałowaliśmy, bo gospodarz - Pani Beata Bona, wspaniale dba o to miejsce. Wejdzcie sobie na stronę Willi Horyzont i zobaczcie jakie piękne są tam pokoje, klatka schodowa, korytarz... Pani Beata ma po prostu naprawdę dobry gust. Trzy lata temu wynejęliśmy pokój 9 a w tym roku 3 i oczywiście byliśmy bardzo zadowoleni :) Pokój rezerwowałam już w maju bo Willa Horyzont jest naprawdę oblegana - nie ma się co dziwić skoro miejsce jest piękne a ceny naprawdę przystępne!




Prawda, że pięknie? :)




Nie obyło się bez wspólnego zdjęcia na plaży :) Pierwsze było spontaniczne i najlepsze! Postanowiłam, że zdjęcia z 2015 i 2018 zawisną na ścianach i będą cieszyć nasze oczy. Tak w ogóle widzę, że niewiele się zmieniliśmy poza tym, że wszyscy jesteśmy starsi a we dwoje z Damianem lekko wydziarani ;) Ale fajni z nas rodzice! :)




Tak tak... Gang Olsena... ;)




Gdy nie chciało nam się zostawiać kasy w knajpach, to kupowaliśmy przepyszne hot dogi w budkach sieci New York. Były przepyszne a za ogromnego hot doga w bagietce płaciliśmy tylko 10 zł! Budki stoją na Wiejskiej, przy deptaku nad zatoką a także przy wyjściu na plażę na cyplu.




Przepiękny widok!




Coś co mnie zachwyciło, czyli ciągle czysta woda ;)




Gang Olsena w oddali :D




Ulubiony strój kąpielowy :)




Mały wędrowniczek ;)




A gofry z Nutellą i borówkami to smak naszej miłości już od tylu lat ;)




#clearwaterobsession i okręt wojskowy w tle.




Moje wakacyjne paznokietki i espadryle z Renee, których nie polecam. Więcej we vlogu!




A tu już pożegnanie z plażą :) Wspólne zdjęcie na pamiątkę musiało być! To był piękny wyjazd, bo pod koniec byliśmy już tak przesyceni, że naprawdę mieliśmy ochotę na powrót do domu :D Ale tak jest zawsze jak się czymś nacieszycie na maksa - tydzień wystarczył! :D Z wyjazdu przywieźliśmy helskie magnesy na lodówkę, odrobinę piasku z plaży i muszelki, których na cyplu było od groma. Było wspaniale! :D Kto chce zobaczyć vloga, odsyłam na mój KANAŁ na Youtube, bo oprócz Helskiego vloga, który wisi tam od paru dni, zaraz pojawi się kolejny, mój osobisty :) Bądźcie czujni!



Latest Instagrams

© Kreuję swoje życie • Lekka strona lifestyle'u młodej mamy. Design by Eve.