6 rzeczy które przydały mi się za granicą

29 września 2016


Wpis miał być wcześniej, ale w ostatniej chwili zaczęłam się zastanawiać, czy jeszcze nie powinnam z nim poczekać. Są też inne fajne tematy, nie wszystko musi być na hop siup, więc oto jestem tutaj z tym wpisem.

6 RZECZY, KTÓRE BARDZO PRZYDAŁY MI SIĘ W UK
czyli bardzo proste przedmioty które okazały się najprzydatniejszymi ze wszystkich.

Strój kąpielowy
Bikini, tankini itd. to taka prozaiczna rzecz w nadmorskich miejscowościach. Oczywiste jest to, że wejdziesz do wody, odbębnisz wymarzoną kąpiel i przy okazji zaplączesz się w paskudne glony przy brzegu. Normalka. Jeszcze bardziej oczywiste jest to, że wcale tego nie zrobisz, bo stwierdzisz, że nie chcesz, bo wciągnie cię fala, ugryzie cię coś w tyłek, nie wyczujesz stopami dna, a na brzegu nie ma ratownika. A jeszcze bardziej oczywiste jest to, że chrzest bojowy w wodzie zrobisz prawie pod sam koniec podczas fali upałów, spieczesz się niemiłosiernie, ale będziesz najszczęśliwszy na świecie.
Strój się się przydał, spiekłam się na raka, zaplątałam się w glony i weszłam do najcieplejszego akwenu, do jakiego miałam okazję w życiu wejść. Było super.
Jest jeden myk – opaliłam sobie brzuch w ciapki.
Przez ażurowe sploty. Kurtyna.

Odżywki do włosów
Duuuużo odżywek do włosów.
Jak pojedziecie latem na południe Anglii (no dobra, nie tylko tam), bierzcie pod uwagę to, że Wasze włosy może trafić szlag. Nie tylko dlatego, że siłą rzeczy, nawet jeśli idziecie 50 metrów od brzegu, to na Waszych włosach osiądzie sól. Ale dlatego, że tam mocno wieje i słońce pali jeszcze mocniej. Dzięki odżywkom nie wróciłam do domu z drapakiem zamiast włosów. Słońce mi rozjaśniło włosy, ale nie spaliło ich. Sól nie poczyniła szkód, bo na włosach zawsze była jakaś warstewka odżywki.
Dbajcie o włosy nad wodą, zwłaszcza bardzo słoną!

Krem z filtrem
Hehe no tak. Zawsze się mówi, że krem z filtrem trzeba obowiązkowo nakładać latem. O ile o dziecku pamiętam, to o sobie trochę mniej. Pierwszego dnia przy 23 stopniach po prostu poparzyłam sobie skórę, bo nie nasmarowałam się nawet zwykłym balsamem. Przy bezchmurnym niebie wiał tak silny wiatr, że słońce paliło 10 razy bardziej. Upiekłam się jak kurczak na rożnie. Tylko że mnie nikt nie może zjeść, a kurczaka tak.
Mam szczęście.

Karta EKUZ
Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego to dokument potwierdzający to, że tymczasowo możecie korzystać z niezbędnych usług medycznych w krajach UE, na koszt NFZ. Co prawda trzeba się kierować do placówki, która ma podpisaną umowę z naszym NFZ (ta opcja nie działa w placówkach prywatnych!) i tam okazywać kartę, ale to może się naprawdę przydać. Jeśli coś Wam się stanie, to koszty leczenia poniesie NFZ i jest to awaryjna opcja, którą warto mieć przy sobie. Ja karty EKUZ – moją i Julki, trzymałam non stop w portfelu na wszelki wypadek. Kartę EKUZ możecie uzyskać w najbliższym dla Was oddziale NFZ. Składacie wniosek i karta jest wydawana od ręki. Warto wiedzieć!

Buty na grubej podeszwie
Oj przydały się, przydały. Pamiętacie pierwszy wpis z Worthing? Na całej plaży były kamienie. Buty na grubej, gumowej podeszwie świetnie się przydały, bo nie dość, że nie zniszczyłam ich, to na dodatek nie zrobiłam sobie krzywdy, a stopa była świetnie zabezpieczona. Nie będę jednak ściemniać, że nie chodziłam boso po kamieniach, bo chodziłam. Oczywiście wtedy, gdy miałam zamiar pójść na brzeg albo miałam klapki i było mi wygodniej. Ale tenisówki na grubej podeszwie świetnie się przydały i jeśli pojedziecie w takie kamieniste miejsce, to koniecznie weźcie takie obuwie.

Przejściówki
W tej sprawie jestem i na tak, i na nie. W mieszkaniu, które wynajęliśmy, były nowe gniazdka i bez problemu podłączałam moją suszarkę i ładowarkę do ładowania baterii od aparatu. Napięcie w gniazdku było takie samo jak u nas, ale uwaga! Nie wszędzie tak jest. Bierzcie ze sobą przejściówkę i nie ryzykujcie podłączaniem wartościowego sprzętu.

To chyba wszystko. Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam. A Wam co się przydało podczas wycieczki do innego kraju?

Rodzina to nasza siła

25 września 2016


Wiecie co, tak sobie patrzę na ludzi wokoło. No dobra, może nie wszystkich, bo najbardziej przyglądam się rodzinom. Patrzę na ich twarze i próbuję z nich odczytać emocje. Te subtelne znaki, które mówią, czy ktoś jest szczęśliwy z tego, co ma i czy dba o relacje z rodziną.
Często widzę czułości, drobne gesty, wzajemną pomoc. Są też ludzie cisi, porozumiewający się ze sobą subtelnie. Bije od nich ta cudowna energia i szczęście, bo choć są spokojni i czasem wręcz poważni to widać, że jest między nimi porozumienie dusz. Potrafią rozwiązywać problemy dnia codziennego w piękny sposób.
Czasami widzę spięcia i zdenerwowanie różnymi sytuacjami. A bo na przykład dziecko zaczyna broić w sklepie, bo jest zmęczone, albo nawet cała rodzina. Ale czuję, że te osoby komunikują się ze sobą nawet, jeśli potrafią być naprawdę na siebie wkurzeni.
Zdarza mi się też wyczuć niezadowolenie, wręcz złość u małżonków. W najgorszych przypadkach obojętność. Czuję, że ci ludzie przestali ze sobą rozmawiać. Od takich ludzi bije specyficzna aura, przez którą robię się niespokojna i zastanawiam się, co bym zrobiła na ich miejscu. Zazwyczaj odpowiedź jest jedna – próbowałabym rozmawiać z partnerem, choćby miał mnie uznać za wstrętną zrzędę. Trułabym mu dupę, nawet jeśli miałby mnie dosyć.

Każdy, kto jest w związku, wie, że nawet w najlepszej relacji pojawiają się spięcia, czasem kłótnie o głupoty. To najprawdziwsza z prawd, tak było, jest i będzie. Mimo wszystko zawsze wiedziałam, że najważniejszą metodą jest często ta najbanalniejsza.

Rozmowa.

Zazwyczaj spokojna, czasem przepełniona emocjami. Ale to jest rozmowa, zawsze konstruktywna i szczera. Mamy za sobą czas (wcześniej fruwało więcej nam motyli w brzuchu, aniżeli działało połączeń w mózgu), w którym docieraliśmy się najbardziej i zdarzały się spięcia, a nawet momenty, w których potrafiliśmy nie odzywać się do siebie. Wierzcie mi, nie ma nic gorszego. Zrozumieliśmy, że to nie na tym polega, że nie można tak postępować. W zdrowym związku trzeba rozmawiać, być wobec siebie szczerymi w 100% choćby nawet miało zaboleć i co najważniejsze, nie można rezygnować z komunikacji, nie można zamykać się w sobie. Nigdy.

Tworzymy rodzinę, która jest naszym silnym fundamentem na życie, jesteśmy osobami, które są wobec siebie lojalne, mogą na sobie polegać, akceptują się w 100%. Ja mam jego, on ma mnie, mamy kochane maleństwo, razem jest wszystko, oddzielnie nie ma nic. Jesteśmy wspólnotą czerpiącą z tego ogromną siłę napędzającą nas do życia. Nigdy nie miałam tyle siły ile mam przy mojej córeczce i przy moim partnerze. Widzę to też po tym, jak on reaguje, gdy nas nie ma obok.
Razem mamy ochotę do życia.
Razem możemy wszystko.
Razem tworzymy spójną całość.
Ostatnimi czasy miałam okazję do przemyśleń i oceny różnych sytuacji. Pozwoliło mi to dostrzec rzeczy mniej i bardziej istotne.
Na przykład to, że bez nich byłabym jak jabłko bez odgryzionego kawałka. Bez niego bym się popsuła. A ja potrzebuję tego kawałka, bo bez niego jestem niepełna i tracę smak. Tym kawałkiem są oni. Razem jesteśmy całością jak soczyste, czerwone jabłuszko.
Jesteśmy osobami rodzinnymi. Tak zostaliśmy wychowani, taka jest nasza natura. Mamy w nas pewną niezależność, ale nic nie działa tak jak wspólna obecność, czy sama świadomość, że pomimo wszystko, jesteśmy razem. Rodzina to nasza siła. Jestem za to bardzo wdzięczna.

Photo diary • Worthing City

21 września 2016 Worthing, Wielka Brytania


Możliwość doświadczeń. Czy to nie jest piękne?
Czy korzystacie ze wszystkich okazji jakie macie?
Czy czerpiecie z nich 100% mocy?
Czy cieszycie się każdym nowym dniem, gdy macie sposobność doświadczenia tego wszystkiego?
Ja tak. 
Doceniam to jak najbardziej się da.
Często dlatego, że te cudowne rzeczy czasem wymagają wyrzeczeń, poświęcenia a nawet czasu okupionego przygnębieniem.
Korzystam z tego jak tylko mogę! 
Jestem za to wdzięczna, z całego serca.



Co mnie zaskoczyło w Worthing? 17 punktów!

18 września 2016

Anglia mnie totalnie zaskoczyła. A raczej Worthing. Oczywiście nie oszukujmy się, nie jest tak różowo, jak można by myśleć! Są rzeczy, które mnie zachwyciły i sprawiły, że polubiłam to miejsce bez wątpienia, ale i takie, które w pewnej części zniechęcają mnie na maksa. Ciekawi?



1. Nie tak brytyjsko, jak się może wydawać.

Worthing to miejscowość nadmorska, położona nad Kanałem La Manche. To miasto jest jak nasz Sopot, ma swoich mieszkańców, ale to typowo turystyczne miejsce. Są tu hotele i pensjonaty, masa miejsc, w których można się zatrzymać i wypocząć.


 


Zachodni brzeg Worthing jest usiany kolorowymi Sea Lodgeami, które dodają niesamowitego uroku temu miejscu. Mogę Wam powiedzieć, że patrząc na nie, na myśl przychodzą mi właśnie torty w stylu angielskim – słodkie i urocze, czyli biszkopt z kremem maślanym obłożony masą cukrową. Sam lukier, róż i baby blue. Tak brytyjsko.





Mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że miasto wygląda typowo angielsko. Mnie Anglia kojarzy się z domkami z cegieł i skromnymi podwórkami. Idąc dalej, Anglię kojarzę z Londynem, z szeregowcami, i czerwonymi budkami telefonicznymi. Kojarzę ją sobie z Nothing Hill i z serialem „Co ludzie powiedzą?”. Dla mnie tak wygląda Anglia. A tu zonk. Gdyby ktoś mnie tam przywiózł, bez informowania gdzie jadę, to w życiu bym nie pomyślała, że to miasto w UK.
Widok z plaży budzi we mnie skojarzenia z całkiem innego miejsca na świecie. I wcale nie kojarzy mi się z Anglią. Dziwnie.





Spacerując deptakiem w kierunku Goring Beach widziałam białe, ekskluzywne domy wzdłuż ulicy. Wypatrzyłam nawet mały jacht w ogrodzie. Gdzieniegdzie na podwórkach były małe palmy (w głąb lądu większe okazy) i całość nie budziła skojarzeń z UK. Tak samo pomyślałam, gdy szłam w kierunku Lancing.




 Ulice w dzielnicy willowej wyglądały jak nasz Izabelin, okolice Otwocka i Józefowa.


Deptak miejski był trochę taki jak na Helu. Mimo to więcej było w nim nijakości, bo nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia.
Dopiero północ miasta wyglądała typowo brytyjsko.
Tak więc Worthing to totalny miks stylów i każdy może znaleźć tam coś dla siebie. Ale dlaczego nie uważam go za miejscowość do zamieszkania na lata?
Bo po prostu go na ten moment go „nie czuję”. Bywa!




2. W Worthing nie ma Primarka.
No nie ma. No i co mam powiedzieć? Gdyby był, pewnie bym codziennie tam chodziła. Ale za mniej więcej 6 funtów nie chce mi się jeździć do Brighton. Oczywiście w dwie strony. Autobusem.
Tak poza tym jest tam masa sklepów. Oczywiście nie można powiedzieć, że to imperium shoppingu, ale można tam kupić to, czego się akurat potrzebuje. Jest H&M, Claire’s, Accesorrize, TK Maxx, Top Shop, New Look, Superdrug, Boots, i wiele innych… Jak chciałam klapki na plażę, to poszłam do H&M. 





3. Namiastka egzotyki.
Właśnie. Dosłownie. Szłam ulicą i widziałam, że ktoś w ogrodzie palmę. Najczęściej był to Daktylowiec Kanaryjski, razem z Kordylierą Australijską, często też widziałam Palmy Sabalowe. Apogeum zaskoczenia nastąpiło wtedy, gdy zobaczyłam w jednym z ogrodów drzewo bananowe. Ale jeszcze większe zdziwienie ogarnęło mnie, gdy ujrzałam…




4.
- Kochanie, zapomniałam kupić w sklepie paczkę liści laurowych.
- Och kochanie, już lecę do ogródka, zerwę ci kilka z naszego dużego drzewa :)

Drzewo laurowe w ogródku. Nie wiem co mam zrobić. Czuję, że moje życie straciło sens.


5. Życie w morzu.
Podczas pobytu w Worthing miałam pierwszy raz okazję do zobaczenia tego, co pewnie od czasu do czasu ląduje na Waszych talerzach. Omułki i kraby to była codzienność, nie było problemu z ich znalezieniem. Fajnie było trzymać takie małe stworzenie w dłoni.
Oczy nam wyszły na wierzch, gdy po nocnym sztormie zobaczyliśmy na plaży truchło jakiejś ryby. Była szaro biała (częściowo pożarta, został tylko biały brzuch wraz ze skórą, płetwami i ogonem), miała około 60 cm długości, a w oczy rzucał nam się charakterystyczny, rekinowaty pysk. Nie mogłam w to uwierzyć, dopóki nie przejrzałam Google w poszukiwaniu informacji oraz zdjęć. Musiałam się upewnić, że to właśnie widziałam, bo przez okropny smród nie przyglądaliśmy się jej za długo. Znalazłam też informacje o występowaniu rekinów i ich atakach w wodach kanału angielskiego. W sumie przecież Wielka Brytania to wyspa na Oceanie Atlantyckim. Więc w sumie tam może żyć wszystko... Hmm.
Czuję się jak małe dziecko, które siedzi w ubikacji i boi się, że coś je ugryzie w pupę :D
Już nigdy nie wejdę tam do wody.





6. Słodycze i kosmetyki.
Och, nie byłabym sobą, gdybym podczas pobytu w UK nie delektowała się słodyczami. Wiecie, czekoladę mogę jeść przez miesiąc, ale ciężej jest z donutami i boskimi Reese’s. Do tej pory nie wiem jakim cudem schudłam i zaokrągliłam się jednocześnie. Magia :D





Co do kosmetyków miałam świetną okazję do zobaczenia tego, czego w PL nie mogłam kupić stacjonarnie. Przyjrzałam się m.in. kosmetykom Soap & Glory. Nie mogłam się też oprzeć temu, by nie spojrzeć na szafę Make Up Revolution, choć nie ukrywam, że dowiedziałam się niedawno, że marka zawitała w naszych drogeriach Hebe. Bosko!
Podczas pobytu w UK skusiłam się uwaga… na jedną rzecz!
Mgiełka Ted Baker Pink jest boska!


7. Normalna uprzejmość.
Przepraszam, proszę, dziękuję. Lubię to i uważam, że te zwroty powinien stosować każdy.
A jeszcze bardziej lubiłam to, jak ktoś, jadąc samochodem, zatrzymał się na środku jezdni, bym mogła przejść na drugą stronę, chociaż w sumie nawet nie miałam takiego zamiaru ;)


8. Uwagi na tle narodowościowym. Krzywe spojrzenia. Buractwo.
Da się to zauważyć, nawet jeśli jesteście tak cichymi osobami, jak ja i nie wydzieracie się na całą ulicę. W Worthing jest sporo miłych ludzi, ale nie da się ukryć, że tak naprawdę większość hrabstwa West Sussex głosowała za Brexitem. Spodziewałam się tego, że w jakiś sposób mogę odczuć niechęć wobec obcokrajowców, ale jedna z sytuacji przeszła totalnie moje wszelkie wyobrażenia. Zostałam zaczepiona w środku miasta przez mężczyznę w wieku około 40 lat, który przysłuchiwał się mojej rozmowie z dzieckiem. Na początku facet się miło przywitał, skomplementował mnie, a potem z grubej rury wypalił, że w Anglii nie powinnam mówić w swoim języku. Że mam piękną córeczkę, ale nie powinnam rozmawiać w swoim języku. Bo przecież jesteśmy w Anglii i powinnam mówić wszędzie po angielsku. I że powinnam to zapamiętać. Na koniec jak gdyby nic życzył mi miłego dnia, powiedział jeszcze raz, że jestem piękna i się pożegnał.
Stałam jak wryta i nawet się nie odezwałam. Czułam, jak twarz mi czerwienieje ze złości, i gdyby nie to, że jestem w obcym kraju, to kazałabym mu spieprzać daleko ode mnie. Wiecie, co mnie najbardziej zirytowało? Jego komplementy, fałszywy uśmiech, i grzeczności. Jak dla mnie mógł sobie je wsadzić w tyłek i pocisnąć mi bez nich.
Jeśli zdarzy się Wam za granicą dyskryminacja na jakimkolwiek tle, to nie dajcie się sprowokować. I zapamiętajcie – jadąc do obcego kraju, wypada znać podstawy języka, rozmawiać z tubylcami w ich języku, ale nikt nie ma prawa zabronić Wam rozmów z bliskimi w waszym języku.


9. Ten sam produkt, inna nazwa.
Zamiast Orbit jest Extra, zamiast Lay’s jest Walkers. I wiele innych.


10. Fastfood smakuje inaczej.
Nie jestem stałą bywalczynią Mc Donalds, ale czasem zdarzy mi się ochota na coś śmieciowego albo zabójczy głód. Tak właśnie czułam się po przylocie do UK, ssanie w żołądku było niemiłosierne. W drodze do Worthing zatrzymaliśmy się w Mc Donaldzie gdzie zamówiłam cheeseburgera. Jeden gryz, drugi gryz, coś jest nie tak… Bułka i ser jakby smaczniejsze, sos i mięso mniej słone, więcej ogórka i cebulki… Całość dziwna. Nie tak strasznie chemiczna. I tak jedząc dalej, stwierdziłam, że w Warszawie cheeseburgery są po prostu niesmaczne. Nie wiem, od czego to zależy, ale… nieważne.
W nocy ze środy na czwartek byłam w McD na Świętokrzystkiej. Niesmak miałam chyba przez pół dnia.


11. Mały smutek.
Wiadomo, że życie w Anglii jest 2,3 razy droższe niż w Polsce, ale… patrząc z pozycji obserwatora, dostrzegam, że stosunek zarobków do wysokości kosztów jedzenia, rachunków itd. wychodzi dużo lepiej i na więcej można sobie pozwolić. Muszę Wam zdradzić, że trochę się zasmuciłam podczas rozmowy przez telefon z moim tatą. Porównywaliśmy ceny polskie i angielskie niektórych produktów, jakie były na ten moment. Prawie że wyszło na jedno…


12. Wszędzie czułam zapach zioła…
… i nie o rumianku mowa ;) Chociaż palenie marihuany jest w Anglii karalne, to praktycznie codziennie czułam ten charakterystyczny zapach na ulicy lub plaży. Czułam go nawet z sąsiedztwa, ale w sumie nie dziwiłam się – obok nas mieszkała kobieta wyglądająca na ciężko chorą osobę. Wiecie, co mam na myśli, że marihuana uśmierza ból. Oczywiście tego nie wiem, bo nigdy nie paliłam, ale lubię czytać o różnych medycznych ciekawostkach.



13. Zero psich kupek na trawniku.
Zero, absolutne zero. Tak jak przez prawie dwa miesiące Julka nie wlazła w żadną psią kupę, tak po powrocie wdepnęła w nią od razu. Czuję się zażenowana, widząc, że u nas ten temat bardzo kuleje. Mówiąc dalej, powiem Wam, że nie widziałam psich odchodów także na chodnikach, a co za tym idzie, to…




14. Czyste parki.
Czyste, piękne parki, w których można siedzieć na trawie bez obawy, że siedzimy na śmierdzącej niespodziance.



15. Cudowne samochody.
Oczywiście to zdjęcia niektórych, ale tylu klasyków nie widziałam nigdzie!



16. Wszystko za funta, czyli najfajniejszy sklep w mieście. Przynajmniej dla mnie.


Aaaa! Edit 29.09.16r.
Oto 17, zapomniany punkt czyli...
...sklepy zamykane o godzinie 17 w całym mieście! Możecie mi wierzyć lub też nie, ale była to jedna z najbardziej zaskakujących mnie rzeczy. Nieźle się zdziwiłam na początku gdy wyszłam o 18 do sklepu a tu klops! Wszystko pozamykane. Jak pojedziecie do Worthing to pamiętajcie - w dni powszednie sklepy są czynne do godziny 17, a w niedzielę do 16. Nieliczne są czynne do wieczora, ale czasem trzeba się nałazić.


Fajnie było, serio. Worthing to idealna miejscowość na wakacje, na przeżycie nowej przygody. Jeśli jesteście ciekawi świata, to odwiedźcie to miejsce, bo jest warte zobaczenia :)

Najdłuższy wyjazd w moim życiu

15 września 2016


No i wróciłam. Wróciłam naładowana pozytywną energią i wspomnieniami. Wróciłam z masą zdjęć, które chcę Wam pokazać. Wróciłam z najmocniejszą opalenizną w moim życiu i co najważniejsze - czuję, że mam za sobą wspaniałe doświadczenie!

Do Anglii poleciałam ze świetnym nastawieniem. Byłam naładowana pozytywną energią jak nigdy. Optymizm był, ale już w normalnej dawce. Mimo to czułam się tak, jakbym miała wzlecieć jeszcze wyżej, niż samolot którym leciałam!

Do momentu w którym...
... omal nie wpadłam pod samochód, bo nie mogłam się przyzwyczaić do ruchu lewostronnego.
... popełniłam jedną z gaf.
... spotkałam się z fałszywą uprzejmością.
... poznałam nafaszerowany chemią smak angielskiej żywności.
... jakiś facet zaczepił mnie na ulicy i powiedział, że nie powinnam w Anglii mówić w swoim języku.


Jeśli mam być zabójczo szczera, mój nastrój po tych wszystkich okropnościach spadł do najniższego poziomu. Zastanawiałam się, co ja u licha tu robię? Przecież to miejsce nie dla mnie. W życiu tu nie zostanę.
Oczywiście nie ja jedna na świecie mam takie zdanie, a inny kraj może być tylko okresem przejściowym. Po paru dniach od przylotu spadł pierwszy deszcz, a mnie dopadła jakaś paskudna deprecha. W swej jakże zabójczej rozpaczy schowałam się pod kołdrę i przespałam bez problemu całą noc. Nie gryzła mnie tęsknota, nie dokuczała mi pogoda. Po prostu byłam w sporym szoku!
Następnego dnia wraz z promieniami słońca przyszła myśl... Przecież nie zostaję tu na zawsze. Mam okazję zobaczyć kawałek świata, więc muszę z tego skorzystać! Może nauczę się czegoś nowego, spróbuję nowych, dobrych rzeczy... We wszystkim można znaleźć plusy!




Idąc tym tokiem myślenia, zaczęłam dostrzegać więcej pozytywów. Olewając czasem spotykanych totalnych buraków, świat wydał mi się piękniejszy. Zaczęłam czerpać przyjemność z rzeczy prozaicznych, codziennie wystawiałam buzię na słońce, próbowałam coraz to nowszych smakołyków. Doszłam do najwyższego levelu, który był radością z życia. To właśnie wtedy poczułam się, jakbym miała cały świat w garści. Najlepsze uczucie ever!




Nie było zimno, nie było deszczowo. No dobra, przez prawie całe dwa miesiące, popadało łącznie może 10 dni? W większości to była mżawka, reszta to kilka ulew. Spodziewałam się deszczu, ale wiedziałam, że południe kraju rządzi się swoimi prawami. Praktycznie codziennie wiatr z południa wywiewał chmury w środek wyspy a my mogliśmy cieszyć się promieniami słońca. Wiedziałam, że będzie ok, ale to co zobaczyłam na miejscu przeszło moje oczekiwania. Może ja po prostu zabrałam dobrą pogodę z Polski? :D
Jedyne co mi przeszkadzało, to brak porządnej burzy i zachody słońca. W tym czasie była jedna burza i to na dodatek taka, która przeszła jakieś 30 km dalej. Zachody słońca dziwne. Ja widziałam je po mojej prawej stronie, a słońce nie chowało się pod wodą, tylko za budynkami w kierunku północy. Inaczej niż w naszej Polsce. Strasznie mnie to irytowało.




Tak poza tym było spoko. Oczywiście pomijając powrotny lot który przyprawił mnie o ból całego ciała. Wiecie jak to jest, oczywiście jeśli jak jesteście takimi wrażliwcami jak ja i po wylądowaniu czujecie się jak zgnieciona puszka z sardynkami. Coś okropnego. Co dalej? Nabrałam kształtów, choć schudłam jakieś 4 kg. Opaliłam się jak nigdy. Zobaczyłam inne miejsce na świecie. Goniłam kraby, złapałam w wodzie krewetkę, zbierałam muszelki i piłam różaną lemoniadę.
Odhaczyłam jedno z marzeń na mojej liście, dwa miesiące nad morzem. Tak jest!

Otwarcie nowego TK Maxx

5 września 2016

Nie wiem jak Wy, ale TK Maxx jest jednym z moich ulubionych stacjonarnych sklepów. Bez wątpienia znajdziecie tam wyjątkowe rzeczy, ale najczęściej tylko wtedy gdy....
...idziecie tam z otwartym umysłem. Poszłam po walizkę, wróciłam z walizką i czapką. Normalka. Warto mieć właśnie takie nastawienie.

Moim ulubionym TK Maxxem jest ten w samym centrum Warszawy. Główną rolę gra tu lokalizacja, bo jestem tam w stanie dojechać z każdego miejsca, w jakim zazwyczaj jestem. To świadczy oczywiście o moim małym lenistwie i wygodzie... Ale prawda jest taka, że ten sklep znam jak własną kieszeń. Ma to swoje początki w przeszłości, gdy czasem wpadałam z mamą do Galerii Centrum. Oczywiście przez 10 lat to miejsce trochę się zmieniło, ale tylko trochę, bo poza zmianą wystroju czy marek, jakie tam królują, nie ma szczególnych zmian. Dla mnie to jest dalej poczciwa Galeria Centrum, którą lubię odwiedzać nawet tylko po to, by znaleźć jakieś nowości. I tak jest z TK Maxx.

Przechodząc do sedna , wiecie, że w Warszawie powstała kolejna lokalizacja tego sklepu? TK Maxx w Jankach otworzył przed mieszkańcami południowo-zachodnich dzielnic Warszawy i okolic tysiące szalonych możliwości. Na 2224 m2 nowopowstałego sklepu klienci mogą znaleźć stylowe ubrania, buty, akcesoria, a także mają okazję do szaleństwa w wyjątkowo dużym dziale dla domu. To raj dla osób, które kochają designerskie meble, lampy, poduszki, świece i wiele innych markowych dodatków. Standardowo wszystko jest w cenach do 60% niższych od regularnych cen sprzedaży w Polsce i na świecie.
Jeśli już mówić o samej akcji otwarcia, poza tysiącami modowych perełek na klientów czekało wiele atrakcji. Najważniejszą z nich był konkurs HELLO Czerwony Wieszak, polegający na znalezieniu ukrytych na terenie sklepu wieszaków w kolorze srebrnym, złotym i czerwonym. Każdy kolor odpowiadał innej wartości karty upominkowej na zakupy w TK Maxx: 100, 500 oraz aż 700 złotych! Łącznie w TK Maxx w Jankach zwyciężyło aż 29 osób! Możecie mi wierzyć lub nie, ale moim zdaniem to całkiem fajny pomysł ze strony marki na konkurs dla klientów. Brałam raz udział takim konkursie i adrenalina dodała mi skrzydeł. Miałam jeden z najlepszych wyników! Uwielbiam takie niespodzianki, coś, co motywuje do działania. Swoją drogą dzięki nim zwycięzcy będą mogli zrobić niezłe zakupy których, prawdę mówiąc, im zazdroszczę i czuję, że wkrótce będę musiała się wybrać do Tikeja! Ot co, może nawet po to, by poszperać między półkami. Kto wie, może nawet zrobię sobie dzień wolny, i pojadę do Janek? :))

Ps. Jeśli jesteście ciekawi, gdzie jest Wasz najbliższy sklep TK Maxx, zajrzyjcie tutaj. Wpadajcie też na Fb Tk Maxx, gdzie codziennie czekają na Was nowinki!



Latest Instagrams

© Kreuję swoje życie • Lekka strona lifestyle'u młodej mamy. Design by Eve.